Jestem dziewczyną i uwielbiam nosić bluzy męskie. I co na to powiecie? Mam ich cały stos – szarą, którą dostałam od Jarka, beżową, którą kiedyś zawinęłam Mariuszowi, czerwoną, z której wyrósł mój brat oraz białą, którą kupiłam dla siebie. Lubię te bluzy męskie ponieważ kojarzą mi się z pięknymi chwilami, miłymi sytuacjami, jak na przykład ognisko gdzieś nad rzeką, albo wagary gimnazjalne.
Chłopaki już dawno wyrośli z tamtych ciuchów, już dawno zmienili swoje garderoby na bardziej poważne, a ja nadal chomikuje te moje sentymentalne ubranka. I wiecie co? Dobrze mi z tym. Kiedy zakładam szarą bluzę (jest mocno za duża i ma wypalony okrągły kształt od papierosa na lewym rękawie) uśmiecham się. Dostałam ją o 5 nad ranem pewnego niedzielnego poranka nad rzeką i stawem. Gadaliśmy wtedy długo, o przepowiedniach końca świata, o demonach i miłości oraz o wierzeniach, które pchają nas w życiu do przodu.
To była magiczna rozmowa, w dosłownym znaczeniu magii. Przeniosła nas gdzieś daleko, nagle zniknęły łąki, drzewa i ludzie, wpatrywaliśmy się w ogień i nawet nie zauważyliśmy, że nastał już świt. To było ciepłe lato, jego ostatnie dni. Uderzyła nas nawzajem tendencja do odrealniania rzeczywistości. Bardzo mi się to spodobało. Pomyślałam, że chłopak powinien przeczytać Dziady Mickiewicza. I tak, od tamtego spotkania minęło już kilka długich lat, a ja nadal trzymam w szafie i ubieram bluzę męską, a on, nadal ma moją książkę. Ciekawe, czy kiedyś przyjdzie nam się tym wymienić.